Było ambitnie

Początkowe ambicje dziecka przyćmiła rzeczywistość. Uczy się aby było, aby zaliczyć, żeby rodzice nie smędzili, a nie żeby się czegoś nauczyć. Stwierdził, że nie jest to żaden ważny rok, żeby „flaki z siebie wypruwać”… Jak już tam chce. Nie mam siły z tym walczyć. 

W ogóle po entuzjastycznej długiej jesieni przyszedł czas na szarugi i spadek nastroju. Nic mi się nie chce, niech sobie wszyscy robią co chcą. Muszę jakoś się przestawić, żeby mi się chciało. Tymczasem podchodzę do życia zadaniowo, żebym podobnie jak dziecko nie miała zaległości 😉

Może wybiorę się na jakieś zakupy na Black Friday. Poprawię sobie nastrój jakimiś nowymi ciuchami i zacznę kompletować prezenty… Byłby to jakiś pomysł…

Nowy rok szkolny

Rozpoczął się nowy rok szkolny. Dziecko postawiło sobie za cel ambitnie się w tym roku uczyć, być na bieżąco, nie narobić sobie zaległości, odrabiać rzetelnie wszystkie obowiązkowe i dodatkowe zadania domowe, itd. I co? I się rozchorowało. 2 tygodnie siedzenia w domu… Nie muszę chyba dodawać, że bynajmniej nie przy książkach. I też nie uzupełniając zeszyty… Ech te postanowienia „noworoczne”. Podobne do tych składanych przez rodziców przed Sylwestrem, takich w stylu: w tym roku schudnę, rzucę palenie, zacznę ćwiczyć 🙂 Co rok ta sama historia 😉

Matury

Podano wyniki zdawalności matur w tym roku – 79,7 procent. Moim zdaniem to niewiele. I tak się zastanawiam skąd wzięła się taka różnica pomiędzy sposobem czy też zakresem nauczania, a wymaganiami egzaminatorów/osób przygotowujących pytania? Czy problem tkwi w braku komunikacji między nimi (egzaminatorzy nie wiedzą czego się naucza, a nauczyciele co może być na maturze) czy też w zaniedbaniach nauczycieli? A jeśli w zaniedbaniach nauczycieli to czy ponoszą oni z tego tytułu jakąś odpowiedzialność? Oczywiście nie rozgrzeszam maturzystów, bo i wśród nich znalazły się zapewne osoby liczące za bardzo na szczęście, ale nie wierzę w to, żeby ponad 20 procent z nich totalnie olało egzamin i się do niego nie przygotowało… Dziwne są te wyniki…

Wypada tylko życzyć powodzenia maturzystom, którzy będą mieli możliwość poprawienia niezdanego egzaminu w sierpniu. Trzymam kciuki 🙂

Cuda się zdarzają

Na co dzień nie pasjonuję się polityką. Ba, w sumie niewiele mnie obchodzi. Nie czuję, żebym miała na nią wpływ, więc po co psuć sobie nerwy. Jednakże nie jestem totalną ignorantką i oczywiście mam/miałam wyrobione zdanie o poszczególnych ministrach. Zwłaszcza o tych, których „widać”. Za cud uznaję zatem, że wszyscy, których nie lubię dziś „polecieli”. Nie wiadomo czy następcy będą rządzić lepiej, ale jako że jestem urodzoną optymistką, mam taką nadzieję. Przy poprzednikach i ich wtopach, tej nadziei już nie było.

A zatem miły dziś dzionek. No, może nie dla tych, którym podziękowano, ale dla całej reszty i owszem, niczego sobie 🙂

Tegoroczne święta

Tegoroczne święta będą wyjątkowe, bo spędzimy je w domu. Od wielu lat, pod naciskiem tej czy innej rodziny, zawsze gdzieś wyjeżdżaliśmy. A później była bieganina i jeżdżenie od domu do domu. Przyznaję, święta sprzyjają rodzinnej atmosferze. Miło się spotkać i pogadać, ale w tym roku mam ochotę na takie spokojne „snucie się”. Sami przygotujemy kolację, zjemy ją na spokojnie, posiedzimy przy choince, pogramy i pośpiewamy kolędy, a później wybierzemy się na pasterkę. Po niej wyśpimy się i będziemy dalej świętować. A rodzina może na nas poczekać np. do drugiego dnia Świąt.

Muszę przygotować sobie listę zakupów i rozpisać co kiedy zrobić, bo mam tendencję do nagromadzenia zbyt dużej ilości zajęć na ostatnią chwilę, żeby wszystko było „pachnące i świeżutkie”. No i trzeba też kupić prezenty. Ponieważ w tym roku u rodzinki „uaktywniły się” nowe zdolności i pojawiły nowe hobby, więc nie będę miała problemu z wyborem. Ja z kolei zasugerowałam, że marzę o „Myślach nieuczesanych wszystkich” Leca. Ciekawe czy dostanę… 🙂

Dobra i zła wiadomość jest taka, że gdzieś zapodziałam karteczkę z noworocznymi postanowieniami sprzed prawie roku. Nie mam więc pojęcia ile z nich zrealizowałam, ale przypuszczam, że niewiele, skoro nawet do niej nie zaglądałam. Chyba, że coś mi utkwiło w podświadomości i chciał – nie chciał przypadkiem wyszło. Nie będzie więc wkurzania się na samą siebie, że tkwię w miejscu, chociaż… taka prawda… Może nie tak kompletnie w miejscu, ale nadal mi mało.

Oby prognozy się sprawdziły

Patrząc na zdjęcia z północy i południa Europy (zaśnieżonych), dochodzę do wniosku, że czeka nas kolejna długa zima. Tym bardziej cieszy mnie zapowiadana na weekend ładna pogoda. Zamierzam wykorzystać ją, żeby nacieszyć oczy cudownymi jesiennymi kolorami, a skórę – przyjemnym ciepełkiem 🙂 Dyskutujemy teraz tylko w rodzinie czy wybrać się na wycieczkę do Parku Mużakowskiego czy Przemkowskiego Parku Krajobrazowego. I tu i tu pięknie. I tu i tu z dala od miast i zasmrodzonych już okolic. Bo niestety u nas jakość powietrza już się psuje. Wiele osób pali ogniska z liści i suchych traw (mimo udostępnionych brązowych worków zabieranych systematycznie na kompost), a znaczna część (sądząc po zapachu) także śmieci. Dwa dni temu wróciłam z rowerowej przejażdżki po prostu zaczadzona, z bólem głowy, a że lubię aktywność na świeżym powietrzu, które jest świeże tylko z nazwy, więc poważnie zastanawiam się nad zakupem maseczki do oddychania. Koreańczycy i Chińczycy mieszkający w naszej okolicy noszą je przez całą zimę, a niektórzy i przez cały rok. Statystyki dotyczące zgonów z powodu zanieczyszczenia powietrza w naszym pięknym kraju są przerażające. Więc może ma to sens. Politycy liczą na ciągły przyrost ludności, podczas gdy obecni mieszkańcy tak psują planetę, że jeśli nic z tym nie zrobią, to kolejne pokolenia będą chodzić w kosmicznych kombinezonach.

Ostatnio smarowałam części od roweru naftą i tak mi się skojarzyło „zapachowo”, że mama kiedyś kupowała naftę kosmetyczną do włosów. Muszę jej zapytać, czy rzeczywiście coś to pomagało (bo wiele starych metod jest lepszych od obecnych) i na co. Bo przydałby mi się jakiś specyfik hamujący wypadanie włosów. Niby człowiek latem najzdrowiej się odżywia, a jesienią zawsze gubię mnóstwo włosów. Nie mam pojęcia dlaczego, ale zapewne nie jest to związane z dietą.

Szkoła Dziecka aktualnie bierze udział w tylu akcjach charytatywnych, że już się w tym gubię. Zbierają albo kasę, albo przybory szkolne, książki czy zabawki. Do każdej zbiórki coś tam kupujemy i dorzucamy, ale okazało się, ze Młody „od siebie” też dodaje 🙂 Wczoraj przyznał się, że wydał wszystkie swoje oszczędności, bo „to ważne, mamo”. I jak tu nauczyć dziecko, że pomaganie jest dobrą, szlachetną i wartościową rzeczą, ale należy mieć także na względzie to, że samemu jakoś trzeba się utrzymać, żeby nie musieć prosić innych o pomoc. Bo niestety nie wszyscy są tacy szlachetni i to, że my pomagamy nie oznacza, że w razie czego ktoś nam pomoże… Niestety wszędzie jest potrzebny zdrowy rozsądek, nawet jak chciałoby się więcej.

Hmmm

Hm… 🙂 Przeczytałam poprzedni wpis z pobłażliwym uśmiechem. Bo widzę, że kolejny raz dałam się ponieść wyobraźni i zaplanowałam wszystko co do dnia, żeby nie powiedzieć co do godziny. Okazało się, że – jak to w takiej sytuacji bywa – nie udało się zrealizować wszystkich planów, co na szczęście nie zmienia faktu, że było fantastycznie. Stwierdzić muszę, że południowo – wschodnia Polska jest przepiękna. Aż miałoby się ochotę tam zamieszkać. Nie odbiega też ekonomicznie – przynajmniej wizualnie – od Polski zachodniej.

Pomimo, że moje plany „łażenia” okazały się zbyt ambitne dla rodziny, udało nam się przejść ładny kawałek Bieszczad. Całe szczęście, że zainwestowaliśmy w porządne buty, bo czasem aż włos się na głowie jeżył na widok tego w czym ludzie się w góry zapuszczają. Uważam, że akcje ściągania takich – co tu kryć: głupich – turystów powinny być płatne, podobnie jak ratowanie „klapkowiczów” z różnych opresji. Sankcje ekonomiczne są zazwyczaj skuteczne, więc może by tak w ten sposób nauczyć ludzi rozumu. 

A tak w ogóle to urlop, urlop i po urlopie. Jak by nie patrzyć – przykra sprawa.

Co można jeszcze zobaczyć w Bieszczadach?

W tym tygodniu w końcu wyjeżdżamy na urlop. Tym razem w Bieszczady. Zwykle przed wyjazdem sprawdzam co ciekawego można zobaczyć w miejscu dokąd jedziemy i w okolicach, jaka jest baza gastronomiczna i co można tam robić w razie niepogody.

W weekend posiedziałam trochę, poczytałam, poprzeglądałam fotki i wybrałam co chciałabym zobaczyć. Wyszło mi, że po pierwsze – połoniny. Trasy zaznaczyłam na mapie, żeby nie było wątpliwości 🙂 Po drugie – chcę się przejechać bieszczadzką wąskotorówką. Po trzecie – wybrane drewniane cerkwie (jest ich za dużo, żeby zobaczyć wszystkie, ale wybrałam 2). Po czwarte – w drodze tam i z powrotem chcę zahaczyć o Sanok i Krosno. Po piąte – Solina, to coś co chcę zobaczyć, po czym chcę popływać kajakiem, a może i wpław, jeśli pogoda pozwoli, a woda nie okaże się zbyt zimna (nie mam zaufania do temperatury wody w górach). Po szóste – na pewno chcę się wgramolić na Tarnicę i Opołonek (od strony ukraińskiej, chyba że dostanę zgodę od polskiej). Po siódme – skansen Łemków. Po ósme – wodospady (nie jakieś imponujące, ale są).

Pospisywałam sobie także polecane restauracje w kilku miejscowościach – w tej, w której będę oraz w tych, przez które planuję przechodzić czy przejeżdżać. Dla nas to dość ważne, bo nie mamy zapewnionego wyżywienia na miejscu, a od razu zastrzegłam, że gotować nie będę, bo mi szkoda czasu 🙂

Interesuje mnie jeszcze w jakim stanie są tamtejsze drogi i czy da się na nich pojeździć na… rolkach? 🙂 Wie ktoś może?

Oczywiście w razie brzydkiej pogody (oby takiej nie było) będziemy jeździć po większych miejscowościach, no i wybierzemy się na przejażdżkę wąskotorówką (nią, tak czy inaczej). Czytałam, że w tym roku jest takie zainteresowanie tą kolejką, że uruchomili dodatkowe kursy. Innych planów w razie awaryjnej pogody nie mam. Chyba, że ją olejemy, ubierzemy się w przeciwdeszczówki i będziemy chodzić zgodnie z planem…

A Wy? Byliście w Bieszczadach? Polecicie coś? Oczywiście wiem, że nie wszystko da się zobaczyć w ciągu jednego urlopu, ale może (a nawet na pewno) jest przy którejś drodze coś co warto zobaczyć, a co jest zwykle pomijane przez turystów?