Karp

Nie cierpię karpia. Moim zdaniem, jak by go nie przyrządzić jest po prostu niesmaczny. Jadłam go już i smażonego w panierce i bez panierki (grilowanego) i duszonego w śmietanie i cebuli, i w sosie winnym z białymi winogronami i w galarecie, i w sosie greckim i na wiele innych sposobów, których już nawet nie pamiętam. Tak, wiem, że to nasza narodowa świąteczna ryba, dlatego z uporem maniaka co roku ją kupuję, i mimo że rodzina też za nim nie przepada, robię. Ponoć do wszystkiego można się przyzwyczaić. Może gdybyśmy tego karpia jedli częściej, dałoby się tę zasadę zastosować, niestety (albo stety) nie jemy, więc jeszcze się nie przyzwyczailiśmy. W tym roku zapewne też kupię, żeby wszystko było zgodnie z tradycją. Oczywiście nie mam zapędów masochistycznych i nie robię tego karpia nie wiadomo ile. Maleńka symboliczna porcyjka dla każdego, a na dojedzenie inne ryby, morskie, bo są naszym zdaniem smaczniejsze, może z wyjątkiem sielawek, ale tych z kolei u nas się nie dostanie i pstrąga – ale jego jakoś nie wiedzieć czemu na święta nie robię…

W tym roku ponoć karpie podrożeją. Jejku, a co nie drożeje. Myślę, że nie ma co robić chryi o jedną małą rybkę, którą znakomita większość społeczeństwa – tak jak i my – kupuje raz do roku. W dodatku nie waży to dużo. Co innego, gdyby naszym narodowym daniem był indyk, albo przynajmniej gęś. Biorąc pod uwagę ceny prezentów, wydatki na tego karpia, wpadną jak śliwka w kompot… Co mi przypomina, że nie mam jeszcze suszu 😉