ZOO

Ostatnio byliśmy w ZOO. Ależ się tam pozmieniało. Wcześniej byliśmy tam jakieś 8 lat temu. Później wiele razy chcieliśmy się wybrać, ale zawsze coś innego wypadało – zwykle trzeba było jedną czy drugą rodzinę odwiedzić w weekend, albo po prostu zrobić porządek. Kiedy w końcu mieliśmy wolne i padała propozycja, żeby się tam wybrać, okazywało się, że dzieciaki niedawno tam były „ze szkołą” i nie miały ochoty. Tak czy inaczej długo tam nie byliśmy. A tu proszę: wiele zwierząt ma nowe większe wybiegi, wiele zostało odgrodzonych szybami, zamiast kratami, budowane jest wielkie afrykarium… Wszystko wygląda coraz piękniej i coraz wygodniej dla zwierząt. Dzieciaki zadeklarowały, że bardziej będą się przykładać do przyrody (zobaczymy). Przy okazji powrócił jak bumerang temat zwierzaków w domu – oczywiście różnych, bo każdy by chciałby coś innego. T. marzy o piesku – rasowym, żeby nie było (oczywiście szczeniaczku z hodowli – ceny ok. 2.500 zł…), P. wolałaby kota podwórkowca i jaszczurkę, ja bym chciała akwarium, a S. nie chce słyszeć o żadnych zwierzakach w domu. Wracając do tematu, w zoo pędziliśmy ponad 3 godziny a i tak jestem pewna, że nie wszystko zobaczyliśmy. Później poszliśmy pochodzić po pergoli, koło Hali Ludowej, o sorki Stulecia, i do Ogrodu Japońskiego, który jest co prawda piękny o każdej porze roku, ale i tak najpiękniejszy wiosną. Chociaż i teraz, kiedy drzewa zmieniają kolory jest cudownie. Miło tak oderwać się od codzienności i zrobić sobie „inny dzień”, w dodatku niedaleko od domu, więc nie związany z żadnymi wielkimi wydatkami. Ponieważ zaparkowaliśmy z dala od ogrodu zoologicznego (nauczeni doświadczeniem, że tam nigdy nie ma miejsca), po drugiej stronie parku, mieliśmy okazję przejść się po Biskupinie. Trzeba przyznać, że to piękna, o ile nie najpiękniejsza dzielnica Wrocławia: bardzo zielona (z dużą ilością parków, drzew i trawników), z oddalonymi od siebie domkami, a właściwie willami (aż żal, że jeszcze 20 lat po wojnie można było je podobno za grosze kupić, ale wtedy była dość oddalona od centrum, w dodatku panowała moda na bloki i długo podobno wiele z nich stało pustych) – nie to co teraz, wszystko upchnięte „okno w okno”. Aż chciałoby się tam zamieszkać, ale niestety zarówno ceny tych willi jak i oferowane apartamenty na sprzedaż (bo zwykłych mieszkań tam raczej nie budują – grunty za drogie) przekraczają zapewne nasze możliwości. Zresztą pewnie i tak dzieciaki by się nie zgodziły na zmianę szkoły, „zabranie od przyjaciół” i z ich ukochanego mieszkanka. Niby dzieci szybko się aklimatyzują w nowych warunkach, szybko zdobywają nowych przyjaciół, ale zawsze jest to związane z jakąś obawą, że będzie gorzej niż było, że nie przypadnie do gustu towarzystwo, okolica, mieszkanie, szkoła, że pokoik będzie mniejszy, albo trzeba będzie wymienić meble dla dzieci, bo te ulubione nie będą pasować. Poza tym nie oszukujmy się, tu gdzie mieszkamy też jest fajnie. Mimo to, czasem dajemy się ponieść przekonaniu, że „za płotem trawa jest zawsze bardziej zielona”. Co prawda zwykle nam się to przydarza w czasie wyjazdu wakacyjnego, ale jak widać „na miejscu” też może.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *